Artykuły

Mity i my

Była ciemność na początku, "ziemia była męt i zamęt, i cie­mno było nad odmętem" - opo­wiada "Księga Rodzaju". Najpierw jest ciemność i ogłuszająca muzyka. Chaos. Jasne punkciki świetlne migają nad ciemnym krajobrazem świata. Poczyna ro­dzić się klimat oczekiwania i nadziei na możliwość ogarnięcia świata aktem usensownienia. A kiedy już "stanie się światło", będą wyłaniać się rzeczy i lu­dzie.

Żeby opowiedzieć o końcu świata, trzeba najpierw opowie­dzieć o jego początku. Pokazać proces jego powstawania: od ciemności poprzez światło, okreś­lenie czasu i porządku, nazywa­nie rzeczy i ludzi. Opowiedzieć o tym wszystkim można jedynie poprzez konstrukcję widowiska nawiązującą do biblijnego wzor­ca stwarzania świata, do kosmogonii zapisanej na pierwszych kartach "Genesis". Kolejne obrazy przedstawienia rozdzielane będą pauzami mroku, jakby stworzo­ny świat zmierzał ku zagładzie, ku ponownej ciemności.

Przedstawienie Andrzeja Titkowa, zbudowane z tekstów poe­tyckich Rafała Wojaczka, oparte zostało na scenariuszu stanowią­cym skończony zapis akcji tea­tralnej. Stąd łatwiej wyodręb­niać w nim obrazy niż wiersze. Wiersze zostały uporządkowane tematycznie, budują obrazy, a jednocześnie tworzą strukturę dialogową. Tam, gdzie ta struk­tura załamuje się, staje się ka­leka i mało czytelna, pojawia się postać Narratora (Andrzej Wo­jaczek), demiurga, który słowem i gestem przywraca właściwą konstrukcję obrazom i dialogom, sprowadza świat we właściwe koleiny.

Scena Teatru Kameralnego, przestrzeń niewielka, świat mały w swych wymiarach. Najpierw są tylko rzeczy. Żelazne łóżko, z brudną pościelą, stół i zlew od­rapany, lustro i maszyna do pi­sania, i jeszcze trochę starych rupieci, i kilka kartek porzuco­nych na podłodze. Przestrzeń ży­cia, "zakisła rozpacz wynajętego, pokoju". Wszystko zamknięte po­śród ścian z drucianej siatki. Może to klatka na króliki albo pułapka? Trzeba od razu chyba ustalić szersze znaczenia: w ży­ciu wszystko jest zasadzką, tak­że sam fakt istnienia w złożo­nych kombinacjach i zagroże­niach.

Od początku jest ból, chandra i kac. Snują się niepokoje. Kon­strukcja siatki modelowana światłem nakłada na czarne ścia­ny ruchome cienie, jakby ludz­kie. Może to Parki? Czas nab­rzmiewa niepokojem, zwątpie­niem, przeczuciem katastrof.

Z brudnej pościeli wygrzebuje się Poeta (Robert Czechowski), mizerny, chudy człowieczek, o oczach pełnych lęku, twarzy znamionującej wewnętrzne roze­drganie, w której rysuje się pie­kło świadomości człowieka wy­korzenionego, tkwiącego w przestrzeni wynajętego pokoju i "wynajętego życia". Człowieka, który "dorastał na dworcach ko­lejowych, w domach cudzych i mniej cudzych, w barach lepszej i gorszej kategorii..." Kim właś­ciwie jest? Emigrantem z kręgu małej wspólnoty ludzkiej przy­byłym do rzeczywistości wielko­miejskiej, obcej i nieokreślonej. Człowiekiem żyjącym na granicy dwóch odmiennych światów. Wymiar dramatu ludzkiego wy­korzenienia wyznacza utrata miejsca na ziemi, rozpad trady­cyjnych struktur rodzinnych i społecznych, ale także zagubienie

wartości etycznych zakorzeniają­cych człowieka w bycie. Z tej sytuacji nie ma ucieczki, nawet w zbawczą mitologię dzieciń­stwa, chroniącą zwykle przed złem i okrucieństwem świata. Wyzwoleniem z kondycji wyko­rzenionego może być jedynie śmierć. Ale do śmierci się do­rasta, dojrzewa się poprzez mi­łość świata, kobiety, poprzez cierpienie - to są kolejne sta­cje na egzystencjalnej "drodze ku śmierci".

Mnie nie ma

(...)

Nie ma spać

Nie ma oddychać

Żyć nie ma.

Cóż więc jest? Pielęgniarka ze stałym pytaniem, "jak się czu­jemy?" W karcie choroby krzy­wa wznosi się i opada. Rozpo­znanie pewnie następujące: "si­gma psychopathica, personalitas inadequata, observatio quo ad Sch."

Czy schizofrenia jest chorobą, czy może tylko stanem zwielo­krotnionego postrzegania, prze­rastającego granice zwyczajnej świadomości człowieka naszych czasów? Jasnowidzenie nie musi być rozłamem systemu psychicz­nego, rozprzężeniem zmysłów zmierzającym do rozbicia logicz­nej struktury świata. Może być jedynie stanem wyostrzonego cierpienia albo "dezintegracji po­zytywnej", koniecznej dla two­rzenia się wyższej struktury psy­chicznej, rozwoju i kształtowania osobowości "ku górze". Wówczas jednak rodzą się - bolesna nieprzystawalność człowieka i świa­ta, przeczucia, sny i podświado­me lęki. I trzeba koniecznie do­kądś uciec.

Najłatwiej zapomnieć przy sto­le zalanym piwem, gdzie kum­ple, dziewczyny sprzedajne i bu­fetowa - "dobra, Królowa Polski", której można opowie­dzieć o życiu, świecie, poezji. Iga Mayr w tej roli pokazuje wszyst­ko, co mieści się w powszech­nych wyobrażeniach o kobiecie - bufetowej. Kusa spódniczka i duży dekolt, czerwone szpilki i wulgarny makijaż, i głośny, bez­troski śmiech, i ciągłe zagląda­nie do lusterka budują ten por­tret kobiety służącej do pod­szczypywania i nalewania wód­ki. Przed nią właśnie Poeta czy­ni spowiedź, jej opowiada o sy­tuacjach wyborów krańcowych i pytań ostatecznych. A ta kobie­ta, co życie przeżywa w barze niskiej kategorii, rozumie prze­cie, że człowiek nie może uciec przed rzeczywistością, choćby tego bardzo pragnął.

Konstrukcja (powtarzających się dwukrotnie) obrazów w ta­niej knajpie bierze swój rodo­wód pewnie z Gombrowicza. Ry­suje się bliskość postaci Bufeto­wej, wybranej przez Poetę, i dziewczyny karczemnej Mańki ze "Ślubu", wybranej przez Henryka na żonę. Wyraźnie zazna­czają się tu obecne stale u Gombrowicza antynomie: dom rodzinny - karczma, czyli po­rządek - chaos. Przy takiej or­ganizacji świata wszelkie prze­mieszczenia bohaterów z jednej rzeczywistości do drugiej stają się uwięzieniem w chaosie. W przedstawieniu te przemieszcze­nia, życie ludzi w niewłaściwym miejscu, mają charakter stały. Dom rodzinny nie istnieje, sy­metria i nietykalny porządek gwarantujące ład świata zawio­dły i zawaliły się. Porządek świata jest wartością nieznaną, mglistą, nieobecną w aksjologi­cznym słowniku Poety. On zna tylko rzeczywistość ułomną i ka­leką. Wierzy jednak, że "spo­wiedź" przed butelką wódki i Bufetową pomoże mu powrócić do kręgu ludzkiej wspólnoty, za­wrzeć przymierze z ludźmi i rze­czami. Ale dokoła wciąż ludzie ci sami albo tacy sami. Krytycy niczego nie rozumieją. Urzędni­czki i dzieci szkolne nasłane na wieczór autorski, gospodynie wynajmujące pokoje, dziewczyny liryczne i głupie, tęskniące za "prawdziwą" miłością, myślą pewnie: "obłąkanemu wszystko darowane".

Prawo moralne wypisane nie­gdyś na kamiennych tablicach nie istnieje. Rodzi się poczucie lęku, zagrożenia w obojętnym, rozedrganym świecie, pogrążo­nym w kryzysie wiary, nadziei. Wniknięcie w tę bolesną tkankę świata budzi tęsknotę za rzeczy­wistością inną, za czasem, który by nie znał wątpliwości i porażek. Przychodzi pragnienie war­tości, które mogłyby złagodzić cierpienie i usensownić życie. Budzą się tęsknoty za elemen­tarną hierarchią wartości:

Głos jedynego Boga

Dłoń kochanej kobiety

Dłoń w jej poważnej dłoni...

Kobieta jest Światem, Ojczy­zną i Śmiercią. Jest mitem oca­lającym przed nadchodzącym przeznaczeniem. To ona łagodzi sprzeczności świata. Z rozpro­szonych okruchów życia Poety chce budować nową rzeczywis­tość. Jest w tym przedstawieniu postać Dziewczyny - Ewa Ski­bińska (PWST) - młodej, o jas­nej, uśmiechniętej twarzy, łagod­nych oczach, dziewczyny, która może wierzy jeszcze, że sposo­bem porozumiewania się ze światem powinna być dobroć. Ona wnosi inność i radość w jałową, bezsensowną maszynerię świata. Dziewczyna jakby istnie­jąca jedynie w wyobraźni, w różowej sukience, z jasnymi włosami. Kiedy w półmroku roz­pościera na podłodze płótno i zdejmując sukienkę odsłania swą nagość, staje się istotą jakby z innego świata. Jest może boginią albo wiedźmą, co bieli płótna i zbiera zioła, jest Kobietą, Matką, Królową Polski, tym wszystkim, co jeszcze stanowi resztki ocalo­nego alfabetu. Jak uchronić ostatnie wartości, pozostałe na gruzowisku świata? Ta dziew­czyna zwyczajnieje i potwornie­je. W półmroku przed lustrem jej postać ulega deformacji. W szlafroku i papilotach staje się szara, codzienna. Ale dzięki te­mu możliwe wydaje się zacho­wanie w świadomości jej pier­wotnego obrazu. Obrona wartoś­ci może się dokonywać jedynie poprzez ich degradację, bowiem droga do budowania sacrum prowadzi poprzez zaistnienie profanum.

Piszę tylko o niektórych obra­zach przedstawienia, próbując odnajdywać ich sens i ustalać dla nich konteksty. Spektakl Andrzeja Titkowa zmusza do nadbudowywania wokół niego rozmaitych znaczeń ze względu na bogaty zespół odniesień wo­bec współbytowania jednostki i zbiorowości, wobec hierarchii wartości, logiki bytu. Pytania najważniejsze skupiają się wokół problemu śmierci. Każdy krok ludzki, każda miłość i każde stuknięcie zegara (powtarzające się wielokrotnie) są pielgrzymką ku śmierci, drogą w głąb czasu i przestrzeni. W muzyce wyczu­wa się stale zdławiony krzyk rozpaczy i strachu, zwielokrot­niony rytm ludzkich serc, określający może lęk niewiedzy od­chodzących w samotność śmierci. Jesteśmy skazani na istnienie ku śmierci - powiada Ionesco w "Dzienniku w okruchach" - "jesteśmy już zdeterminowani, a będziemy prowadzeni do końca na smyczy jak psy". Ale w in­nym miejscu przyznaje, że czło­wiek dopiero gubi się i wszel­kie jego poczynania stają się absurdalne i bezużyteczne, kie­dy zostaje odcięty od metafizy­cznych, religijnych i transcen­dentnych korzeni. Reżyser nie narusza ich, jakby wiedział, że różne są śmierci, jak różne są wartości ludzkiego życia. Próbu­je odebrać zjawisku śmierci po­zory jego absurdalności, rozpacz istnienia zamienić w nadzieję nowej rzeczywistości. Czy to możliwe? Rafał Wojaczek pisał: "śmierć stała się pospolitą rze­czą". To nasza kultura zmieniła wagę i skalę ludzkiej śmierci, odebrała jej patos. Nie potrafiła ocalić zarówno wartości pojęcia śmierci, jak i pojęcia życia, sta­ła się kulturą wartości obniżo­nych.

Twórcy różnych generacji: Hłasko, Bursa, Wojaczek, Sta­chura... Ich śmierci przedwczes­ne, niedojrzałe i nagłe układały się w ponadpokoleniowy mit. Mit umierający jednak szybko, zanim naprawdę zdążył zaistnieć. Siła i życie mitu przeszłości za­leżą zapewne od poziomu zbio­rowej świadomości. Tylko, jaka jest ta świadomość ludzi żyją­cych stale w "rzeczywistości zas­tępczej", w tak zwanej realności, gdzie "wkłada się mięso do garnka", a czasem kontestuje, a czasem wierzy w jakieś idee i mity...

Na trzecim po premierze przedstawieniu "Jak zwykle po końcu świata", w mieście, gdzie poeta przeżył swój najważniejszy czas, na widowni teatru było dwadzieścia siedem osób, prawie sami młodzi. To prawda pew­nie, że "rzeczywistość mitu jest bardziej rzeczywista od rzeczy­wistości". Czy w tej nierzeczy­wistej naszej rzeczywistości, w której - jak chciał Wojaczek:

Jest dobre wyjście spać

Jest dobre wyjście jeść

Jest dobre wyjście wódkę pić...

- istnieje potrzeba wskrzeszania mitów?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji