Duchologia polska
Dojrzało pokolenie, które nie uczestniczyło świadomie w okresie transformacji ustrojowej. Czy się to komuś podoba czy nie, przyszedł czas, w którym to ono opowiada tę historię ze swojej perspektywy. Ma do tego pełne prawo: rok 1989 jest dla dzisiejszych trzydziestolatków momentem kluczowym. Choć przeżytym zupełnie inaczej niż przez generację ich rodziców.
Taką opowieścią jest choćby książka Duchologia polska Olgi Drendy (rocznik 1984): zarazem esej, reportaż społeczno-historyczny, kulturoznawcza rozprawa, ale także prywatne wspomnienie dzieciństwa autorki. Drenda opowiada o czasie transformacji poprzez relacje ludzi z przedmiotami, obserwuje kształt ówczesnej przestrzeni publicznej, przygląda się, jak Polacy byli ubrani, zagląda za drzwi mieszkań i patrzy na meble przedstawicieli różnych warstw społecznych, pochyla się także nad wyglądem i funkcjonalnością fotografii, książek, prasy, taśm VHS, programów telewizyjnych, jej uwadze nie umyka nawet liternictwo. Analizując codzienne rekwizytorium lat 1986-1994 (to według niej lata „duchologicznej” epoki przejściowej), pokazuje coś szalenie trudno uchwytnego: jak wspomnienie materialnej rzeczywistości wpływa, niczym „duchy” z przeszłości, na nasze dzisiejsze myślenie o minionej epoce.
Dwa lata po premierze książki powstał spektakl, który pożycza z niej, jak mówią twórcy, „tytuł i czas”. Wałbrzysko-sosnowiecka Duchologia polska również jest próbą wypowiedzi młodego pokolenia na temat transformacji. Reżyser Jakub Skrzywanek (rocznik 1992) do refleksji o pokoleniowych mitach wykorzystał w zeszłym sezonie w poznańskim Teatrze Polskim Kordiana Słowackiego. Teraz, wraz z dramaturgiem Pawłem Soszyńskim, podobnie jak Drenda deklaruje, że chce opowiedzieć o tym okresie na swoich zasadach: nie zamierza wprowadzać na scenę Jaruzelskiego, Balcerowicza czy Kuronia, podręcznikowa historia jest dla niego mniej interesująca. Wprowadza za to telewizyjnego uzdrowiciela Kaszpirowskiego, Alexis z Dynastii, biznesmena przypominającego Stanisława Tymińskiego, matkę obsesyjnie gotującą rosół dla swojego homoseksualnego syna (w finale pobitego na śmierć), górników (wielka bryła węgla górująca nad głowami aktorów to główny element scenografii), a także… ubranego w szmateksowe łachmany Ducha Dziejów.
Soszyński przyjmuje w pisaniu styl, który — celowo czy nie — bardzo przypomina dramaty Pawła Demirskiego: autor zderza postaci z różnych porządków ontologicznych i obdarza je swoistą „nadświadomością” współczesnych czasów, a także teatralnej sytuacji. Ale nie daje solidnego powodu dla tego spotkania, nie myśli też o dramaturgicznym rozwoju bohaterów, tylko… każe im gadać. Oglądamy więc błąkające się po scenie widma przeszłości: jedzące rosół przy wspólnym stole, dywagujące w bardzo luźnej formie o historii, polityce, sztuce… I formułujące, jak się zdaje, w imieniu autorów przedstawienia, swego rodzaju oskarżenie: że coś nam nie wyszło, że świat, o który walczyło poprzednie pokolenie, nie do końca jest dzisiaj światem naszych marzeń, że obietnica wolności okazała się mrzonką, jak uzdrowienia za pośrednictwem telewizyjnych odbiorników.
Twórcy spektaklu są — powtórzmy jeszcze raz — uprawnieni do takiej oceny. Rozczarowuje tylko, że naprawdę wyrafinowany temat Drendy przekuli w mało komunikatywną manifestację rozczarowania potransformacyjną rzeczywistością. Jak i to, że uwiesili się na tytule popularnej książki, ignorując choćby zasadniczy fakt, że zawarte w nim słowo „duchologia” ma dosyć precyzyjne znaczenie i odwołuje się do konkretnych ram czasowych (1986-1994), a nie po prostu, jak pada ze sceny, lat dziewięćdziesiątych. Manifestacja pokoleniowego niepokoju to jedno, co innego — znalezienie dla niej własnej, dojrzałej formy