Artykuły

Po muchomorach

Kiedy zdarzały się przebłyski świadomości, babcia wołała: „Boże, nie zabieraj mi pamięci! Pozwól mi wiedzieć, że żyję, pozwól mi zrozumieć, że jestem”.

Katarzyna Kubisiowska: Chciałaby Pani o czymś zapomnieć?

Gabriela Muskała: Przeciwnie. Naj­gorsza rzecz, jaka mogłaby mnie spotkać w życiu, to utrata pamięci.

Nawet gdy wspomnienia dręczą?

Nawet tych bolesnych nie chciałabym nigdy zapomnieć. To bezcenne, mieć pod koniec życia pełen obraz siebie. Jesteśmy zbudowani z tego, co było dobre, piękne i szlachetne, ale też z tego, co głupie, wsty­dliwe i krzywdzące.

No nie wiem.

To ja opowiem pani o mojej babci. Uro­dziła się w 1913 r. Była rzeczowa i pragmatyczna. Na alzheimera zachorowała w po­czątkach lat 80. Dwaj bracia taty z rodzi­nami wyemigrowali wtedy do Niemiec. Babcia wyjechała z nimi, zresztą my także, ale rodzice po dwóch tygodniach zdecy­dowali, że wracamy. To jednak zupełnie inna historia…

Ją też proszę opowiedzieć.

Dobrze, ale do babci jeszcze wrócimy. Tata, z zawodu kardiolog, był motorem tej rodzinnej emigracji. Odkąd pamiętam, namawiał do niej swych braci. Nie mógł znieść życia w zakłamanym kraju, chciał być wolnym człowiekiem. Wujkowie początkowo byli niechętni, bali się ryzyko­wać — mieli małe dzieci. W końcu jednak, po paru latach tych taty namawiań — zde­cydowali się. Jesienią ’81 wyjechaliśmy trzema samochodami do Niemiec, skąd po jakimś czasie mieliśmy lecieć dalej, do Kanady albo Stanów. Miałam 12 lat, moja siostra Monika 15. Nasza rodzina jechała maluszkiem na najwolniejszym pasie nie­mieckiej autostrady. Wyglądało to tak: tir, tir, tir, tir, nasz maluszek i tir… Ci, którzy nas mijali na szybszych pasach, pokazywali nam znak zwycięstwa. A ja z Moniką siedziałyśmy na tylnym siedzeniu, jadły­śmy misie Haribo i też odpowiadałyśmy im znakiem zwycięstwa.

Gdy dojechaliśmy na miejsce do miejsco­wości Kempen, wujkowie od razu zgłosili się do urzędu emigracyjnego, dostali miesz­kanie i zapomogę. A rodzice przez dwa ty­godnie wyruszali do okienka i spod niego zawracali. Mama ciągle płakała za Polską, a tatę nagle zaczęły dopadać wątpliwości. Czy im się uda, czy mama nie rozpadnie się z tęsknoty za Polską, czy znajdą w sobie tyle siły, by emigrować dalej i zaczynać ży­cie od nowa? Świadomość, że mogą nigdy nie wrócić do ojczyzny, nie dawała mu spo­koju. Wujkowie i ich żony już uczyli się niemieckich słówek, szukali pracy — skoro wreszcie podjęli decyzję, teraz nie mieli zamiaru się cofać ani oglądać wstecz. Byli konsekwentni. A rodzice po dwóch tygo­dniach postanowili wrócić do Polski.

Złamali się jednak?

Niezupełnie. W drodze powrotnej: w sa­mochodzie straszna, gęsta od emocji cisza. Tata kieruje, mama obok cichutko po­ciąga nosem. Wie, że kiedy wrócimy, tata będzie żałował. Tata nagle stwierdza: „Nie! Zawracamy!”. Po czym zawraca auto na środku ulicy i znów jedziemy do Kempen. Mama w płacz. Po 15 minutach tata znów zawraca w kierunku granicy: „Jedziemy do Polski. To nie ma sensu…”. Ta podróż trwała wiecznie. Była noc, tata zawracał w jedną albo drugą stronę. Zatrzymaliśmy się w jakimś lasku na siusiu, i kiedy wró­ciłam do auta, spytałam: „Tato, to my te­raz jedziemy do Polski czy do Niemiec?”. Kiedy wreszcie przekroczyliśmy granicę, otwarła się czeluść: długi pas drogi pomię­dzy granicami zachodnich Niemiec i Cze­chosłowacji, gdzie nie było żadnych zna­ków, świateł, tylko złowrogi mrok.

Wróciliśmy do domu. Po trzech miesią­cach ogłoszono stan wojenny. Tata się załamał, miał krótki okres depresji. Po pew­nym czasie jednak zrozumiał, że decyzja o powrocie była słuszna. Zwłaszcza kiedy Polska stała się wolnym krajem.

A co z pamięcią i babcią?

Wtedy też z nami emigrowała. Tata i jego bracia byli z nią bardzo związani, wiedzieli, że dużo jej zawdzięczają. Babcia młodo owdowiała, dziadek zmarł w 1954 r., kiedy mój tato — najstarszy z trzech synów — miał 15 lat. Babcia praktycznie sama ich wycho­wała.

Już w latach 70. miała przebłyski dziw­nych zachowań. Mimo pojawiających się coraz częściej artykułów o alzheimerze i jego pierwszych słynnych przypadkach — Ricie Hayworth i Ronaldzie Reaganie — synowie bagatelizowali te objawy… Ale one się nasilały. W Niemczech babcia da­wała już w kość wujkom. Kiedyś jeden zadzwonił do taty i powiedział, że w szufla­dzie, gdzie babcia trzymała pierścionki i inne swoje precjoza, znalazł karteczkę: „Złodzieju, niech ci rączka uschnie”. Chyba dopiero wtedy tato przyjął do wia­domości, że babcia ma alzheimera. Jeden wujek był prawnikiem, drugi ekonomistą, tato lekarzem — wiadomo było, kto najle­piej zajmie się babcią.

I babcia wróciła do Polski?

Zamieszkała z nami. Przez całe liceum obserwowałam chorobę, w której się pogrążała. Miała jej agresywną postać: była strasznie podejrzliwa. Jedząc obiad dopy­tywała: „To jest sałata? Taka zielona, psia­krew jedna? Zjem, ale jak umrę, żądam sekcji zwłok!”. Pomstowała całe dnie: „Trzech synów wychowałam własnoręcz­nie. Trzech synów. Trzech synów… skur­wysynów!”. Mieszkaliśmy w budynku ośrodka zdrowia na pierwszym piętrze. Na parterze tato przyjmował pacjentów. Babcia schodziła na dół i zaczepiała ludzi: „Proszę pani, mój syn jest szanowanym obywatelem Ołdrzychowic, ale ja pani po­wiem, że ja w tej jednej, jedynej sukience chodzę. Jeżeli ubłagam, to dostanę czasem suchą bułkę, a tak to nic…”.

By nie zwariować, ratowaliśmy się śmie­chem. To było uwalniające i oczyszcza­jące. Wtedy uwielbiałam odgrywać różne scenki, robić domowy teatrzyk dla rodzi­ców. Odgrywałam też babcię Władzię — przebierałam się w jej ubrania, garbiłam jak ona, chodziłam po domu i pomstowa­łam.

A w 2001 r. zagrała Pani babcię w Podróży do Buenos Aires, mono­dramie, który napisała Pani z siostrą.

Jeszcze wcześniej monolog babci powie­działam na egzaminie do szkoły teatral­nej. Zasugerował mi to wspaniały, nieży­jący już aktor Kazimierz Borowiec, któ­rego poznałam na festiwalu Wrostja we Wrocławiu, gdzie zaproszono mnie jako laureatkę ogólnopolskiego amatorskiego konkursu recytatorskiego w sekcji monodramu. Borowiec spytał, czy kończyłam szkołę teatralną. Ja: „Nie, dwa razy się nie dostałam”. On: „Jak chcesz, możesz przyje­chać do Krakowa, pomogę ci się przygoto­wać do egzaminu”.

Jeździłam do niego raz w miesiącu i mię­dzy recytowaniem wiersza czy prozy opowiadałam o babci — to był czas jej najinten­sywniejszego stadium choroby. Borowiec rzucił: „Napisz, jak ona się modli”. Bo bab­cia płynnie przechodziła w modlitwach do przekleństw. Klęczała w koszuli nocnej przy łóżku, z grzecznie złożonymi rękami, i recytowała bez zająknięcia: „Żebyście tak czezli, czezli, i sczeznąć nie mogli w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja, żeby sumienie dręczyło, żeby dręczyło sumienie w naj­przyjemniejszych chwilach życia, sumie­nie za krzywdy wyrządzone jako w nie­bie, tak i na ziemi, chleba naszego powsze­dniego daj nam dzisiaj i odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy, ja nikomu źle nie życzę, ale żeby ręce, nogi połamali za to, co tu ze mną wyrabiają, i nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw od złego. Amen”.

Ta „modlitwa” znalazła się w tekście Podróży do Buenos Aires.

Nie tylko modlitwa. Nagrywałam babcię grundigiem i zapisałam cały gruby zeszyt jej monologów, z którego później korzy­stałyśmy z Moniką, pisząc monodram — to był niesamowity dokument.

Babcia dzień i noc chodziła po mieszka­niu i pomstowała. Kiedyś powiedziałam: „Babciu, błagam cię, za chwilę zdaję ma­turę, nie mogę się uczyć”. Na co babcia: „Muszę mówić! Gdybym nie mówiła, tobym się udusiła!”. Więc z tej bezradności włączyłam jej magnetofon, żeby sama sie­bie posłuchała. Powiedziałam: „Babciu posłuchaj, czy to można wytrzymać? Posłu­chaj sama siebie!”. I jej głos poszedł z grundiga: tu mi zabierają, tu mnie chcą otruć, tu mnie oszukują… Babcia na moment za­milkła, słucha, a ja się łudzę, że może coś zrozumie. A ona nagle mówi w stronę tego magnetofonu: „Przepraszam panią, ja je­stem Władysława Muskała, a pani jak się nazywa? O Boże! Naprawdę? Naprawdę kradną? No to muszę pani powiedzieć, że my jesteśmy w takiej samej sytuacji! Mam taki pomysł: ja się tu przesunę, pani koło mnie się położy, jakoś dotrwamy do rana, a jutro pójdziemy na pocztę i zapytamy o rentę. Bo mi rentę też zabierają”. Stałam jak zaczarowana i słuchałam, jak babcia prowadzi dialog ze sobą.

Obok tragikomicznych sytuacji z szu­kaniem szczęki czy prawej piersi, którą, jak sądziła, ktoś jej ukradł, zdarzały się mo­menty przejmujące. Na przykład kiedy babcia nie mogła doliczyć się własnych dzieci, które tak bardzo kochała. Wymieniała: „Grzegorz, Antoni, Jasiu, Antoś, Grzesiu, Antek, Jan… Boże!!! Przecież troje! Troje dzieci przecież miałam!”. I zaczynała od nowa. Dalej nie mogła się doliczyć, pła­kała. Zrozpaczona pytała: „Ileż to ja mam tych dzieci?”. Zdarzały się jej przebłyski świadomości, wtedy wołała: „Boże, nie za­bieraj mi pamięci! Pozwól mi wiedzieć, że żyję, pozwól mi zrozumieć, że jestem”.

Zaczynam rozumieć, skąd ten pseudonim: Amanita Muskaria, którym z siostrą podpisujecie swoje wszystkie sztuki. To łacińska nazwa muchomora, którym narkotyzują się szamani…

…w Jakucji, gdzie podróżowała Monika. Ten pseudonim to jej pomysł. Pasował nam bardzo do tytułu naszej pierwszej sztuki. Monologi babci przypominały taki odjazd po muchomorach…

Temat pamięci nas nie opuszcza. Jest też głównym bohaterem naszych następnych sztuk. W Daily Soup inspiracją postaci Babki była nasza druga babcia — Marysia, która miała dobrą pamięć, ale też niesamo­witą wyobraźnię. Tę rolę w Teatrze Narodowym zagrała pani Danusia Szaflarska.

Do filmu Fuga napisała Pani scena­riusz i zagrała główną rolę. Bohaterka pod wpływem traumy traci pamięć biograficzną. I odchodzi z domu stając się innym człowiekiem.

13 lat temu w programie Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie… zobaczyłam kobietę, wtedy trzydziestoparolatkę, moją rówieśniczkę. Nie znała nawet swojego imienia, nie miała pojęcia, że jest matką. Poprzez program szukano ludzi, którzy mogą ją rozpoznać, w końcu zadzwonił jej sąsiad. W pustych oczach tej kobiety było coś, czego nie można zobaczyć w oczach in­nych ludzi. Każdy ma swoje życie wypisane w spojrzeniu. A u niej nie było tam nic.

Ta kobieta przypominała Pani babcię, której choroba potężnie zmieniła osobowość?

Jednak alzheimer pojawia się wbrew woli, a fuga jest rodzajem uwolnienia, krótkotrwałą ulgą, bo przecież prze­szłość znika wyłącznie w pamięci. Ona istnieje i za chwileczkę upomni się, by za nią wziąć odpowiedzialność. Człowiek podświadomie chce wtedy zapomnieć o tym, czego doświadcza, bo żyje w traumie, w toksycznym układzie czy drama­tycznych warunkach socjalnych. I za­wsze jest podobny schemat: taka osoba chce popełnić samobójstwo, wyjeżdża gdzieś daleko, ale nie potrafi się zabić — tak jak wcześniej nie potrafi zmienić swo­jego życia. I wtedy, w akcie samoobrony, mózg resetuje pamięć biograficzną. Potem, kiedy odnajduje się rodzina, wraz z nią przychodzi przypomnienie: oto jeste­śmy, ja jestem twoim mężem, a ja twoim dzieckiem — wróć i bądź taka, jak byłaś. A tym osobom często o 180 stopni zmienia się osobowość, są kompletnie kimś innym. I na przykład wraca do domu taki mężczy­zna, który zaginął sześć lat wcześniej, a jego żona opowiada później: „Wrócił obcy męż­czyzna w skórze mojego męża”.

A w Jak być kochaną w Teatrze Naro­dowym, gdzie gram Felicję, pamięć jesz­cze inaczej jest potraktowana. To pamięć, która nie chce się zapomnieć.

Felicję w Jak być kochaną zagrała w 1962 r. Barbara Krafftówna. A Ka­zimierz Brandys, autor opowiadania, które sfilmował Wojciech Jerzy Has, historię oparł na losach aktorki za­kochanej w koledze z pracy, którego za okupacji ukrywa i dla którego gra w niemieckich teatrach. W ten sposób chce go chronić.

Z Barbarą Krafftówną spotkałyśmy się kilka dni przed premierą spektaklu. Dopytywała: „Jak wy o tej wojnie opowiadacie?”. Powiedziałam: „Pani Barbaro, wiem, że po filmie Hasa pewnie trudno będzie pani oglądać wersję teatralną — to zupełnie inne medium, nowa adaptacja…”. A ona złapała mnie za rękę i mówi: „Ja na to właśnie cze­kam, żeby było inaczej, żeby ten Brandys został odczytany na nowo”. Poprosiłam ją też o kopniaka w tyłek — na szczęście. To był kopniak od Felicji dla Felicji. Dla mnie przedpremierowy, bezcenny dar.

Niczego nie chciałaby Pani zapo­mnieć. W takim razie, do jakich wspomnień lubi Pani wracać?

Kiedy urodziłam syna, położono mi go na piersiach, złapał mnie maleńką rączką za palec. Spojrzał mi w oczy, choć wiedzia­łam, że jeszcze mnie nie widzi. Dotarło do mnie, że to osobny człowiek, z własnym charakterem. Ale jako jego mama będę mu towarzyszyła przez wiele lat. I zrozu­miałam, jak wiele w jego życiu będzie za­leżało ode mnie. Przyszła świadomość tej ogromnej odpowiedzialności. Ale przede wszystkim szczęście.

Tylko jedno wspomnienie?

Jedno z najbardziej intensywnych. Lu­bię też moje wspomnienia z czasów, kiedy sama byłam dzieckiem: wolność na łąkach ołdrzychowickich, zabawy w gospodarstwie naszej sąsiadki, pani Bednar­skiej. Bezcenne flesze: siedzę w stajni z gro­madką dopiero co urodzonych prosiacz­ków, albo z cielaczkiem, który próbuje ssać mój rękaw. Albo hodowla ślimacz­ków. Za kościołem był dziecięcy ponie­miecki cmentarzyk. Żyły tam całe rodziny ślimaków. Godzinami obserwowałam, jak wędrują, każdy dostał ode mnie imię. Sprawdzałam, co się z nimi dzieje, który poszedł na sąsiedni grób albo zaginął.

Zdarzały się też z nimi traumatyczne sy­tuacje: pożegnałam się ze ślimaczkami, bo mama zawołała mnie na obiad. Bie­gnę przez łąkę i nagle coś mi chrupnęło pod nogą. Ja — miłośniczka ślimaków — zabiłam jednego z nich. Dramat! Płaka­łam i urządzałam mu pogrzeb. Ratowa­łam żaby: wywoziłam do jeziorka w lesie ze stawu w parku, gdzie chłopcy tłukli je kijami. Najgorliwiej ci, którzy sami wcze­śniej dostawali pasem od ojców.

Kiedyś tata przyniósł mi zajączka. Do­stał od pacjenta na jakiejś wizycie — kot przyniósł go z lasu. Nie miałam pojęcia, że dla dzikich zwierząt krowie mleko jest tru­cizną. Biedny zajączek po dwóch dniach karmienia umarł w męczarniach. Albo ja­strząb, który wypadł z gniazda. Przynio­sła mi go koleżanka. Hodowałam, karmiłam go wnętrznościami kur. Jastrząb rósł, gubił już puch, miał coraz więcej piór i wielki apetyt. Pewnego dnia wyjeżdża­liśmy do Gliwic odwiedzić rodzinę, więc jastrzębia z całą instrukcją obsługi zosta­wiłam na przechowanie u koleżanki. Ale ona wbrew moim zakazom postanowiła nauczyć go latać. Złamał skrzydło. Chodziłam z nim do weterynarzy, a oni pukali się tylko w głowę: „Dziecko, już nic z niego nie będzie”.

Smutne te historie.

Tak, ale dla mnie dziś niezwykle inspi­rujące. Jako córce lekarza zdarzało mi się widywać nieboszczyków. Tata wioząc mnie do szkoły muzycznej w Kłodzku musiał gdzieś wstąpić, by stwierdzić zgon. A ja dreptałam za nim. Za dnia widywa­łam zmarłych, a w nocy przychodziły do mnie ich duchy. Nie mogłam spać, zawija­łam się w kołdrę, bałam się, że duch mnie dotknie… To był stan, który przypomina opis śmierci klinicznej: leżałam w łóżku i ze strachu traciłam przytomność. Wpa­dałam w tunel, leciałam w nim i wirowa­łam, a jednocześnie wiedziałam, że leżę w łóżku. Straszne uczucie. Kiedyś powie­działam o tym rodzicom. I tata zadecydo­wał: „Będziesz spała z nami. Trzymaj nas za ręce i jak się tylko to zacznie, ściśnij dłoń moją lub mamy”. Więc leżałam mię­dzy nimi i dopóki nie spali tak jak ja, to się nie bałam. Lecz gdy usłyszałam ich mia­rowe oddechy, wiedziałam już, że zasnęli i że znów jestem sama. I wtedy przycho­dził ten lęk i ten sam scenariusz: wpada­łam w tunel i leciałam, wiedząc, że leżę w łóżku. I mimo prób nie mogłam ścisnąć rąk rodziców, bo byłam nieprzytomna, a moje dłonie bezwładne.

I o tym też nie chciałaby Pani zapo­mnieć? Może bez tego nie zostałaby Pani aktorką.

No właśnie. Może w Kanadzie czy Ame­ryce te marzenia i wspomnienia nigdy by do mnie nie przyszły. Ale kiedy teraz wspominam wzruszenie rodziców po mojej pierwszej premierze i mokrą od łez marynarkę taty, myślę: cudownie, że ta­kie chwile możemy pamiętać… I chyba do­brze, że wtedy wróciliśmy do Polski.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji