Artykuły

Nie mam nieprzespanych nocy

W moim zawodzie forma jest rzeczą godną wszelkich zabiegów. Mam znaleźć odpowiednią i skojarzyć ją z treścią. Ale nie zawsze się udaje.

Kalina Błażejowska: Jakie są Pana plany na urodziny?

Janusz Gajos: Plany? Na urodziny?

Impreza, benefis?

A tak, jakaś impreza się musi odbyć. Ja nie jestem zwolennikiem takich przedsięwzięć, wolę świętować z bliskimi, ale okrągła rocznica każe zaprosić paru przy­jaciół.

Wszyscy, którym mówiłam, z jakiej okazji ten wywiad, reagowali tak samo: „Gajos ma osiemdziesiąt lat?!”. Nie wygląda Pan.

Niedawno miałem duże spotkanie w Kazimierzu Dolnym na festiwalu Dwa Brzegi i tam Grażyna Torbicka zro­biła sondę na temat mojego wieku. Wszy­scy dawali mi o wiele mniej. Należy się cieszyć, bo to chyba wynik postawy ży­ciowej. Myślę, że zawód też troszeczkę pomaga. Jak się dostaje w kość, fizycz­nie i psychicznie, to wnętrze i zewnętrze musi się do tego ustosunkować.

Wydawało mi się, że jak ludzie dostają w kość, to się szybciej sta­rzeją.

Tak? To przepraszam, zrobiłem ja­kiś błąd. Mam na myśli rodzaj treningu: prawdopodobnie ludzie, którzy muszą pokonywać duże trudności, uodparniają się na upływ czasu.

A na ile lat się Pan czuje?

Oj, proszę pani, trudno powiedzieć. Chodzę prosto, bez żadnego przyrządu, który by mi to ułatwiał. Nie będę przesa­dzał, że uprawiam sport, ale od czasu do czasu jeżdżę na rowerze, spaceruję. O sta­rości raczej myślę, niż ją fizycznie odczu­wam. Wszystko jest usadowione gdzieś z tyłu czaszki.

Choć spostrzegłem ostatnio, że pojawił się we mnie rodzaj leniwości… Na przy­kład myślę, że powinienem pójść i zrobić cztery kilometry wkoło domu, a potem mówię sobie: „E, może jutro”. To chyba właśnie symptom wieku. Że się przestaje chcieć.

Polecam opaskę do liczenia kroków. Bardzo motywuje.

Liczę, mam krokomierz w telefonie.

I ile Pan robi dziennie? Ja osiem tysięcy, czyli sześć kilometrów.

Ja o wiele więcej, jak przystało na star­szą od pani osobę.

Czy człowiekowi, dla którego ciało jest narzędziem pracy, trudniej się starzeć? Aktorkom kończą się role, a aktorom?

Ról pewnie ubywa, ale pozostają te największe, do tej pory przeze mnie nie­tknięte. Mam na myśli wielkie Szekspiry, tych bohaterów w podeszłym wieku, któ­rzy mówią nam, jak to z tym życiem jest. Nie obsypywano mnie tego typu propo­zycjami. Bo też moje losy zawodowe to­czyły się bardzo dziwnie. Długo nie tak, jak bym chciał, tylko tak, jak by chcieli inni.

Który Szekspir się Panu marzy?

Nigdy nie grałem króla Leara. Choć gdyby mi pani teraz powiedziała, że ju­tro zaczynam próby, to bym się musiał zastanowić.

Ale nad emeryturą się Pan nie zasta­nawia.

Wiem, że coś takiego jest. I chyba nale­żą się za to jakieś pieniądze, prawda? Natomiast myśl o zakończeniu pracy jeszcze mi nie doskwiera.

A nauczył się Pan już odpoczywać? Kilka lat temu twierdził Pan, że nie potrafi.

To się chyba nie zmieniło. Mój zawód wymaga ciągłej aktywności fizycznej, psychicznej i umysłowej, więc gdy dostaję wiadomość: „Masz miesiąc wolnego”, to nie wiem, co z tym czasem robić.

Był Pan w tym roku na urlopie?

Byłem. Grecja, Hel — to takie stałe punkty, od bardzo dawna wpisane w ka­lendarz. Ale nawet nad morzem, czytając dla przyjemności, mam w mózgu otwar­tą zakładkę z pytaniem: „A jak byś to zro­bił? Czy on będzie stał z prawej czy z le­wej strony?”.

Opowie mi Pan ten wieczór, kiedy nie przyszedł Pan do pracy? Co to była za sztuka?

Tytułów już nie pamiętam, chyba dwa razy mi się tak zdarzyło, bardzo dawno temu. Prosta sprawa: pomyliłem kartki w kalendarzu, skorzystałem z wolnego wieczoru, a potem usłyszałem: „Nie było cię, chcieliśmy grać, ale publiczność wy­szła”.

Zapewniam panią, że nie chciałbym tego przeżyć ponownie. Okropne, ohyd­ne! Wyobrażałem sobie, jak ktoś staje na scenie i mówi: „Bardzo państwa przepra­szamy, ale…”. A potem jak ludzie odbiera­ją tę wiadomość, jak wychodzą z teatru, co sobie mówią, o mnie na przykład… Obrzydliwe samopoczucie — nie wiem, czy w innych zawodach ludzie też takie miewają.

Dręczą Pana jeszcze koszmary o spóźnianiu się na scenę?

Już teraz nie.

Kiedy przeszły?

Nie wiem, jakoś się samo uspokoiło.

A co się Panu ostatnio śni?

Kiedyś mi się śniło obficie i kolorowo. Pamiętałem i opowiadałem sny. A teraz budzę się i mam w głowie tylko ślady akcji, postaci. Nie mogę ich do niczego przykleić, nie ma tam żadnego porząd­ku. Może to kolejny symptom starzenia.

Już nie mówiąc o snach, które przyno­siły nadzieję na wspaniałą przyszłość… Są takie sny, że człowiek lata w powietrzu. I ja tak latałem. Zna to pani?

Raz mi się przyśniło, zazwy­czaj skądś spadam albo się topię. Wracają do Pana obrazy z młodości?

Będę teraz mówić zupełnie szczerze, patrząc sobie prosto w okulary: nie rozpa­miętuję młodości. Jeżeli zdarza mi się coś podobnego, to raczej jest to uczucie ulgi, że tamto już minęło. Człowiek się prze­obraża, powstaje nowa forma. Czasem mi się wydaje, że to, co robiłem w prze­szłości…

…robił ktoś inny?

Tak. Mam ochotę powiedzieć: jak do­brze, że poszedłem parę kroków naprzód. Nie chcę tu popadać w manierę, że mło­dzi to nic nie wiedzą, a ja jestem stary i wszystko wiem. Nie chodzi mi o samo­zadowolenie, tylko głębokie psychiczne przeświadczenie.

Nie lubił Pan siebie młodego?

Teraz nie lubię. Nie jestem swoim daw­nym ja zachwycony. Oczywiście szkoda mi tamtej kondycji… Na przykład łapię się na tym, że przed chwilą parę rzeczy chciałem pani powiedzieć, tylko nie pa­miętam jakich.

Też tak mam.

Tak? O jaka pani miła, dziękuję! Więc gdyby nie fakt, że organizm się psuje, to bym był zadowolony, że dojrzałem i wię­cej rozumiem. Dzisiaj jest mi ze wszyst­kich stron lepiej. Wyłączając takie, które są bolesne. Na przykład nogi. Kiedyś się wstawało na raz, teraz trzeba wstawać na trzy. Nie ma nic za darmo.

Ma Pan teorię, że „zmienia skórę średnio co dziesięć lat”.

Ja tak powiedziałem?

W wywiadzie dla „Playboya” z 2009 roku.

Widzi pani, to przemądrzały strasznie byłem. Teraz mnie to śmieszy, przepra­szam za to panią. I siebie.

Czyli dziesięć lat minęło i się Pan zmienił, wszystko się zgadza.

Niby tak, ale trochę się wstydzę.

Cofnijmy się do pierwszej dekady. Urodził się Pan we wrześniu 1939 roku, ale Pana najwcześniej­sze wspomnienie nie dotyczy wojny. Tylko żuka, który chodził po wózku i bardzo Pana przeraził.

Skąd pani to wszystko wie? To nie był wózek, tylko becik. Nawet mam zdjęcie takiego obwiązanego po brodę małego człowieka — mój pierwszy wizerunek.

A drugie wspomnienie?

To już traumatyczna historia: pod górę jechał wóz z węglem, była zima i koń nie mógł sobie dać rady. Ślizgał się, w koń­cu upadł. Woźnica strasznie okładał go batem, a koń nie mógł wstać i wydawał z siebie żałosne jęki. Miałem trzy lata i płakałem, darłem się wniebogłosy. To się stało na pewno, tkwi we mnie. Ale jak się okazuje, wielu ludzi zapamięta­ło z dzieciństwa podobny obraz. Czyli to dość banalne.

Raczej fascynujące, bo prosto z Do­stojewskiego. O umęczonym koniu mówi Iwan Karamazow, śni Raskolnikow. Jest też teoria, że Nietzsche oszalał po zobaczeniu takiej sceny.

O, jestem w dobrym towarzystwie!

Wspomnienia stricte wojenne?

Nie obfitują w koszmary. Wiem tylko, bo mówiło się o tym w domu, że zginął brat mojej mamy. Ktoś odczytał jego na­zwisko na liście rozstrzelanych. Pamię­tam też, że przed tak zwanym wyzwole­niem schowaliśmy się w kotłowni i ba­wiłem się maską gazową. Była tam pani, która mi się bardzo podobała, oparłem się na jej udach. Wszyscy wybuchnęli wte­dy śmiechem: „O, patrzcie, kawaler nam rośnie .

Z Dąbrowy Górniczej przeprowa­dziliście się do Zabrza. Zajęliście poniemieckie mieszkanie?

Jak większość napływowych. Ojciec był ogrodnikiem, wydzierżawił spory kawałek ziemi pod uprawę kwiatów. Ro­dzicom się tam dobrze powodziło, ja za­cząłem szkołę. Okres nie tyle sielanki, co takiego sobie żyćka bez specjalnych kło­potów. Bo potem kłopoty były duże.

To znaczy?

Wróciliśmy do Zagłębia, ojciec wy­dzierżawił czy kupił ziemię w Będzinie i miał zamiar zrobić z niej coś, co by nam zapewniło dostatek. Ale różne rzeczy za­częły się sypać. Najpierw spadł grad, kul­ki jak pół pięści. A w ogrodnictwie im bardziej coś oszklone, tym większy daje dochód. I to wszystko poszło w drza­zgi. Mam taki obrazek, który chciałbym wymazać: rodzice patrzą na potłuczone szkło i ojciec mówi: „To teraz jesteśmy dziadami”. A mama cicho płacze. Już się nie mogliśmy z tego wygrzebać. Zaraz po maturze wyszedłem z domu, zacząłem pracę w będzińskim Teatrze Lalek.

Dorastał Pan w czasach stali­nowskich. Miał Pan wrażenie, że rzeczywistość skrzeczy?

W domu coś się szeptało. Dorośli mó­wili: „Idź się pobaw, bo my tutaj rozma­wiamy”, i wtedy wiedziałem, że dzieje się coś bardzo niedobrego. Ale też — nie chcę, żeby to zabrzmiało jak usprawiedliwie­nie — myślałem, że świat taki po prostu jest, że nic się tu nie poradzi. Bardzo dłu­go towarzyszyło mi to przekonanie.

Pamięta Pan ze szkoły jakieś akade­mie ku czci, propagandowe hasła?

Każdy dzień zaczynał się apelem. Sta­wiała się cała szkoła, śpiewało się Międzynarodówkę czy coś podobnego, a po­tem wszyscy rozchodzili się na lekcje. In­nej szkoły nie znałem, bo byłem za mło­dy.

Był Pan w ZMP?

Byłem, wszyscy byli. Wydawało mi się, że tak trzeba i koniec. Pamiętam, że poszliśmy gromadą, dwie klasy ósme, do budynku, gdzie odbyła się taka śmieszna rozmowa. „Jakie masz stopnie?”. „Piątkę z fizyki.” „To bardzo dobrze, chyba przyjmiemy kolegę”.

Kolega postanowił pójść na architek­turę, żeby budować lepszą Polskę.

I rozpaczliwie próbowałem się nauczyć rysunku. Zacząłem od łączenia dwóch punktów, żeby bez linijki trafić prosto od jednego do drugiego. Wydawało mi się, że jest to technika, którą muszę posiąść.

Koniec końców nawet Pan na tę ar­chitekturę nie startował.

Bo doznałem zawrotu głowy.

Gdy zagrał Pan w Panu Tadeuszu.

Że zagrałem, to małe piwo. Nie cho­dzi o rolę, chodzi o to, co się ze mną sta­ło. Powąchałem teatr, poczułem zapach wnętrza. Zapach kurzu, który się unosił w szczelinach źle zamkniętych okien.

Czyli to nie było na szkolnej auli?

To było przygotowane przez szkołę, ale grane w Teatrze Lalek. Pamiętam rodzaj zdziwienia, że mówię tego Mickiewicza, a ludzie siedzą i słuchają. Zanurzyłem się w jakiejś wspaniałej, nieznanej mi rzeczy­wistości.

Nie miał Pan w rodzinie żadnych aktorów.

Myśmy nawet nie chodzili z rodzica­mi do teatru. Pierwszy raz byłem ze szko­łą, na wycieczce do Katowic. Zobaczyłem dziwny, ciekawy świat, ale oglądałem go z oddalenia, na chłodno. Dopiero gdy zna­lazłem się na scenie, zaczęło się ze mną dziać coś niezwykłego, czego nie rozu­miałem. I nie rozumiem do tej pory.

A rozumie Pan te trzy porażki na eg­zaminach do szkoły aktorskiej? Do czegoś się Panu przydały czy były tylko głupią pomyłką losu?

Nie umiem rozstrzygnąć. To tym bar­dziej dziwne, że przed egzaminami by­łem u dwóch osób, żeby sprawdziły, czy się nadaj ę, i obie kiwały głową na tak. Choć oczywiście wytknęły mi masę błę­dów. W Katowicach rozmawiałem z ta­kim człowiekiem od teatru rapsodyczne­go. Zapytał: „Co mi pan zaproponuje?”. A ja — świadczyło to o stopniu mojej bez­czelności — że „Wielką Improwizację”. Wytrzymał kilka minut i dał mi pierw­szą lekcję. Zapytał, czy wiem, co robiłem z rękami i nogami.

Co Pan robił?

On mówi: „Wyginał pan stopy, stawał na palcach, na piętach, rękami coś pan próbował wykonać, ale strasznie nie­zgrabnie”. A potem pokazał na skroń: „Od tych rejonów w górę było nieźle. Dało się zrozumieć, o co panu chodzi. Natomiast reszta ciała się buntowała, nie wiedząc, czego pan chce”. Wtedy pojawi­ła się we mnie intuicja, a później zrozu­miałem, że w tym zawodzie forma jest rzeczą godną wszelkich zabiegów. Mam znaleźć odpowiednią formę i skojarzyć ją z treścią. Ale nie zawsze się udaje.

A co to znaczy, że aktor nie powinien udawać? Kiedyś mówił Pan, że tak się stara.

Nieszczęśliwe określenie, wycofuję się. W tej chwili, gdy jestem już bardzo świa­domy mojego zawodu, nie mógłbym tak powiedzieć. To w normalnym życiu cią­gle się coś udaje i kłamie, a ja jako aktor jestem czysty. Bo tworzę coś nowego, jak obraz, jak rzeźbę. Wykonuję swoją pracę, najrzetelniej, jak potrafię.

Wie pani, długo rosłem w strasznym niepokoju: czy to, co robię, jest w porząd­ku. Aż się dowiedziałem od księdza Tisch­nera, że dobrze robię. Przeczytałem u nie­go, że aktor nie ma być prawdziwy, tylko prawdziwie tworzyć. Wtedy mi ulżyło. To najważniejsza rzecz, jakiej się nauczy­łem.

Wcześniej trafił Pan do wojska, a z wojska na Ogólnopolski Konkurs Recytatorski.

Nie chcieli mnie w Łodzi, w Krakowie, no to wojsko przyszło z pomocą. Dwa lata w Żarach trzeba było odpękać, jak to się wtedy mówiło, i zastanowić się, co dalej. A miałem w książeczce wojskowej wpi­sane „zawód: aktor”. I wezwał mnie ka­pitan od kultury: „W środę będzie kon­kurs recytatorski, wy tam pójdziecie nas reprezentować”. A już było ustalone, zna­czy sam ze sobą ustaliłem, że z tym koń­czę. Kapitan nie przyjął do wiadomości ani formy, ani treści mojej odmowy, po żołniersku powiedział, co mam zrobić. I poszedłem, bo w armii się nie dyskutu­je. Powiedziałem Kwiaty polskie i wszy­scy się zachwycili. Że żołnierz, a tak wspa­niale mówi poezję.

Wygrał Pan wszystkie etapy.

Więc odświeżyła mi się stara choroba i po drugim roku służby raz jeszcze pojechałem do Łodzi. A tam ci sami ludzie, którzy oglądali mnie na poprzednich egzaminach, powiedzieli: „No, nareszcie, urósł, zmężniał, przyjmujemy”. Dziwne, co?

Mundur, krzepa, kondycja…

Nie, to nie to. Krzepa i mundur mogą komuś imponować, ale nie w tym zawo­dzie. Choć oczywiście aktor musi wyglą­dać. A ponieważ przez dwa lata wstawa­łem o szóstej i biegałem dwa i pół kilo­metra, to moja cielesność nabrała kształ­tu i mocy. Może wcześniej im się nie po­dobałem, bo byłem taki sobie, ani brzyd­ki, ani ładny. I nawet nie wiedzieli, jakie skarby się kryją w środku (śmiech).

Dużo ma Pan anegdot z wojska?

Dużo, nie uwierzyłaby pani.

Pytam, bo mężczyźni lubią je opo­wiadać, ale pod tym śmiechem jest przecież trauma.

Nie ma. Trauma polegała na tym, że przepadł mój plan na życie. Natomiast z wojska nie robiłem tragedii, trzeba się było jakoś znaleźć. Zresztą myślałem, że będzie gorzej. Że to coś jak więzienie.

A nie?

Może kuchnia jest podobna. Nie zapo­mnę pierwszego posiłku: cała kompania przy długich stołach, każdy dostawał bu­raki, ziemniaki, mięso, pac! taką ciapę na talerz. Pomyślałem: „Przecież ja tego nie tknę, ja tu umrę z głodu”. Ale po paru dniach się przyzwyczaiłem.

Były fajne momenty. Jakbym pani opo­wiedział o jeleniu…

Słucham.

Tam grasował taki byczek, znaczy nie grasował, tylko został jako małolat przyniesiony przez żołnierzy. Mama, czyli łania, zostawiła go w lesie i wylądował w zespole jednostek wojskowych. 

Ktoś za niego odpowiadał? Jakiś żoł­nierz wyznaczony do opieki?

Nie, ten jeleń był wolnym człowie­kiem. Chodził sobie, gdzie chciał, ale miał stałe punkty, na przykład asystował przy porannym apelu. Wydawało mu się wi­docznie, że to jego obowiązek. Byłem świadkiem, jak wziął nowego dowódcę na rogi. To jest rzecz nie tylko do opisa­nia, to scena filmowa.

Czegoś Pana wojsko nauczyło?

Pewnie dyscypliny.

I przydało się przy Czterech pancer­nych?

Niewiele. Koledzy z planu dawali radę bez wojska.

Ale to Pan stał się największą gwiazdą. Woda sodowa uderzyła do głowy?

Muszę pani powiedzieć bezczelnie, że nie. Raczej mnie to denerwowało. Pewnie dlatego, że zupełnie inaczej sobie tę sła­wę wyobrażałem. Były już wtedy w Pol­sce kolorowe pisma, czytałem o życiu gwiazd, a moje zupełnie tego nie przypo­minało.

Co dokładnie Pan sobie wyobrażał?

Przede wszystkim trochę więcej sza­cunku. A tu jakiś chłopak na ulicy krzy­czy za mną: „Ej, ty, Janek!”. Nikt mnie nie traktował z estymą.

Ale dostawał Pan tony listów. Dużo było ofert matrymonialnych?

Nie, a w każdym razie żadnych nie pamiętam. To przeważnie dzieci pisały, pewnie z pomocą rodziców. Co najważ­niejsze, szybko zdałem sobie sprawę, że ten Janek będzie mi kulą u nogi. Zastana­wiałem się, jak z tego wybrnąć.

Twierdził Pan, że spotkał Pana śro­dowiskowy ostracyzm za udział w propagandzie. Ale przecież wielu aktorów było zaangażowanych w reżim.

W tym serialu wystąpiła gromada naj­lepszych aktorów, z wyjątkiem Łomnic­kiego i Holoubka. Więc ten późniejszy brak ofert nie był za karę. Raczej chodziło o rodzaj aktorstwa, pewnie bardzo ubogi w środki, niedoskonały. Zdobyłem dzięki niemu specyficzny rodzaj popularności z posmaczkiem lekceważenia. Zwłaszcza wśród ludzi, którzy też uprawiali ten zawód i wiedzieli, że są o wiele lepsi. Może nawet mi współczuli.

Myślał Pan wtedy, żeby odejść?

W najczarniejszych momentach. Ale nie miałem odwagi. Starałem się rozumo­wać logicznie i dochodziłem do wniosku, że nie dam rady zmienić zawodu, nie pój­dę już na kolejne studia.

Poza tym byłem zdeterminowany, żeby udowodnić sobie i innym, że ja tę przeszkodę przeskoczę. I powoli, powo­li coś ruszyło. Nie było już tego czołgu i tego psa, zacząłem dostawać propozycje z teatru telewizji, zagrałem główną rolę u Filipa Bajona w Wahadełku.

Schizofrenika uwięzionego z siostrą i matką w ciasnym domu.

Miałem wrażenie, że ludzie oglądają mnie na ekranie i mówią: „Jak to? Prze­cież… Ale że on?” (parodiuje zdziwione miny). Śmieszyło mnie to, a jednocześnie okropnie denerwowało.

Pan się zmienił fizycznie, pewnie pomogło. Przestał Pan być miłym chłopcem, stał się Tureckim.

Przecież celowo poszedłem grać w ka­barecie Olgi Lipińskiej tego faceta w be­reciku: wykalkulowałem, że to będzie forma ucieczki. A Turecki zyskał taką popularność, że znowu nie mogłem się od niego uwolnić. Aż zagrałem u Wojcie­cha Marczewskiego w Ucieczce z kina Wolność.

Premiera 1990, już był Pan po pięć­dziesiątce.

I znowu tak zwane Grono, Które Wie Wszystko, zrobiło wielkie oczy. Aż w końcu przestali się głośno dziwić i za­częli dawać nagrody.

Teraz mówią o Panu „największy polski aktor”. Jest jakaś sceniczna umiejętność, której Pan nie opano­wał?

Mogę mieć do siebie pretensje, że nie dość opanowałem swoje ciało. Bo dobry aktor jest panem swojego wnętrza i ze­wnętrza.

Płakać na zawołanie dalej Pan nie umie?

Nie. Ale czuję się usprawiedliwiony: mam teorię, że to tylko kobiety potra­fią. Graliśmy z Anią Dymną w Opowie­ściach Hollywoodu i Kutz mówi: „Ania, płacz”. Ona w taki szloch, że aż trzeba ją było wycierać. A ja za nic w świecie. Nie dam rady. A w ogóle uważam, że pła­kać ma widownia, nie aktor.

W domu się Panu zdarza?

Szlochać? Nie. No, może się czasem wzruszam.

To nic dziwnego, że na scenie Panu nie wychodzi.

No tak, można powiedzieć, że koniecz­ne do użycia miękkie elementy u mnie są dość twarde. Ale przecież radzę sobie.

Proszę powiedzieć, jak to się robi.

Dmucha się w oczy czymś, co wywo­łuje szczypanie i łzawienie. Nie trzeba rozpaczać godzinami, żeby odpowiednio znaleźć się w kadrze. Oczywiście mówię o filmie.

A najciekawsza rzecz, której się Pan musiał nauczyć do roli? W wywiadzie przy okazji Czterech pancernych mówił Pan o wspinaczce…

Niemożliwe, to ktoś wymyślił, nie mo­głem tak powiedzieć.

Konkretnie użył Pan terminu „alpinistyka”.

Gdzie to jest? Ja to chcę zobaczyć.

Na YouTubie. Fragment wywiadu Ireny Dziedzic.

Ach, to słynne Tele-echo… No to niech mi Bóg wybaczy i wszyscy święci. Widocznie wiedziałem, że jeżeli idę do te­lewizji, to muszę coś zagrać. Ale żeby ta­kie głupstwa…Nie podejrzewałem siebie, przepraszam.

Uroczy Pan był w tym programie.

Uroczy? Pani mówi serio? Proszę wyba­czyć młodemu człowiekowi…

Ostatnio się Pan nauczył po kaszubsku, do Kamerdynera.

Nie nauczyłem, tylko zasugerowałem Filipowi Bajonowi, że jak mam zagrać Króla Kaszubów, to przecież nie mogę mówić czystą polszczyzną. Dostałem konsultanta, razem tłumaczyliśmy dia­logi, potem pomagał mi to wypowiadać.

Nadrobiłam ten film wczoraj. Trochę mi zajęło, żeby Pana rozpoznać na ekranie.

Brawo ja! W końcu o to chodzi w tym zawodzie, żeby pod żadnym pozorem sie­bie nie przypominać.

Co do języków: nie marzył Pan o ka­rierze na Zachodzie? Proszę się przyznać.

Znowu pani popatrzy na mnie w ten dziwny sposób. Ale nie. Po pierwsze, wy­dawało mi się, że nie dam rady — że to nie ten wiek i nie te zdolności. Może cho­dziło o tak zwaną skromność, a może o strach. Po drugie, zawsze uważałem, że rasowy aktor musi doskonale posłu­giwać się językiem, w którym gra. Jak ja mówię „lipa”, to wiem, że dobrze powie­działem, a jak mówię „linden”, to nie je­stem pewien. Nic nie wymyślam w tej chwili, dystans do języka naprawdę był dla mnie hamulcem. Oczywiście, można się nauczyć angielskiego na kursie, poje­chać, a potem…

…do końca życia być obsadza­nym w rolach imigrantów z Europy Wschodniej.

Tak. Ma pani rację. Choć są aktorzy, którzy świetnie dają sobie radę w obcym języku.

Nie żałuje Pan? Że taki talent się zmarnował?

Niech oni żałują! (śmiech) Nie mam nieprzespanych nocy, nie miotam się w łóżku myśląc: „Cholera, mogłem być światową gwiazdą, a się nie udało”.

Mam jeszcze pytanie o życie osobi­ste, ale zwlekam z zadawaniem, bo Pan chyba nie lubi o tym opowia­dać.

Jak człowiek ma za sobą tyle żyć, to chociaż niech to jedno zostanie w spoko­ju. Ale proszę pytać.

To prawda, że żenił się Pan cztery razy?

Tak. Ale za to od trzydziestu lat…

…jest Pan szczęśliwym mężem Elż­biety. Jak ze szkołą: do czterech razy sztuka.

Miałem prawie pięćdziesiątkę, to wie­działem, co robię.

Późne zakochanie czymś się różni od młodzieńczego?

Emocje te same, ale większy spokój. Każde z nas jest po jakichś doświadcze­niach, nie musimy sobie mówić niepo­trzebnych rzeczy. Taki wyższy poziom miłości. Do beczki słodyczy dodaje się łyżkę rozsądku.

I to jest bardzo dobre.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji