Sezon „Srebrnej Łódki”
1
Ludzie sceny nadal mierzą w je niepowodzenia i sukcesy od sezonu do sezonu, główni księgowi pracowicie wyliczają wskaźniki wykonania planu w zgodzie z budżetowym, a więc i kalendarzowym rokiem, natomiast Towarzystwo Przyjaciół Łodzi wprowadziło jeszcze jedną miarę teatralnego czasu, związaną z nagrodą „Srebrnej Łódki”. Przyznaje się ja w Międzynarodowym Dniu Teatru za spektakl o wybitnych walorach artystycznych, zrealizowany na jednej z łódzkich scen pomiędzy 1 marca minionego, a 1 marca bieżącego roku.
Formuła nagrody jest na tyle pojemna, Iż mieści się w niej doskonale każde przedstawienie z tych czy innych przyczyn znaczące, a że utarł się zwyczaj jednoczesnego wymieniania kilku Innych wartościowszych spektakli, każdoroczny werdykt szerokiego jury daje raczej wierny obraz notowań na łódzkiej teatralnej giełdzie
W marcu 1913 — proszę wybaczyć terminologię z wyścigowego toru — Hamlet Maciejowskiego „przyszedł w cuglach” do mety: w roku bieżącym nie było natomiast równie zdecydowanego faworyta, a nagrodzony spektakl pojawił się dosłownie w ostatniej chwili.
Przyznaną już po raz dziewiąty nagrodę „Srebrnej Łódki” otrzymał Teatr Nowy za Kubusia fatalistę wg Diderota w adaptacji i reżyserii Witolda Zatorskiego. Scenografia — Jerzy Grzegorzewski muzyka — Stanisław Radwan.
Jury wyróżniło równocześnie przedstawienie Czekając na Godota w Teatrze Nowym (reżyseria Witolda Zatorskiego) oraz trzy spektakle Teatry im. Jaracza: Bolszewików Szatrowa, Przepis ze starej kroniki Broszkiewicza (oba w reżyserii Jana Maciejowskiego) i Szewców Witkiewicza (reżyseria Jerzego Grzegorzewskiego).
Układ sił między teatrami można wyczytać wprost z werdyktu, wyważonego z aptekarską dokładnością; powtarzają się w nim zresztą nazwiska reżyserów, których indywidualności ciążyły już nad kilkoma ostatnimi „sezonami Srebrnej Łódki”.
2
O dwóch z wymienionych spektakli — Przepisie ze starej kroniki i Czekając na Godota — pisałem już na łamach „Życia”; pozostałyby trzy, z nagrodzonym na czele. Być może, przedtem należałoby jednak choć najkrócej scharakteryzować tło, teatralną codzienność.
Przedstawień rażąco, krzykliwie złych — trudno się dopatrzyć, chyba żeby ktoś bardzo się uparł i poszperał pomiędzy bajkami. Tu karny punkt można uczciwie przydzielić filii Teatru im. Jaracza, Scenie 7.15.
Inscenizacji prawdziwie wybitnych, a przynajmniej głośnych, nie ma również. Dominuje przeciętność: zacna przeciętność, uczciwa przeciętność, ale przeciętność tylko.
Unurzany w poprawności jest przede wszystkim Teatr Powszechny, któremu nic prawie nie udało się ziścić z interesujących obietnic zwrócenia szczególnej uwagi na młodsze — co nie znaczy dziecięce — pokolenie odbiorców.
Również z zapowiadanym przez dyr. Ryszarda Sobolewskiego „teatrem aktorskim” nie zawsze było najlepiej, choć przyznawana równolegle ze „Srebrną Łódką” nagroda „Srebrnego Pierścienia” przypadła Jadwidze Andrzejewskiej za rolę tytułową w Matce Courage Brechta. Sam spektakl, w reżyserii Jerzego Hoffmana, był już chyba mniej ciekawy.
Nie udała się, niestety, Mirosławowi Szonertowi polska prapremiera Marii Izaaka Babla. Ryszard Sobolewski postraszył widzów znanym z czwartkowej TV Dubridgem, potem dał niezłą realizację sztuki Krasińskiego Wkrótce nadejdą bracia. Najpełniej obroniła się wszelako niezbyt ważka sztuka angielskiego „syndykatu autorskiego” Willis Hall i Keith Waterhouse Billy kłamca w zręcznej, operującej cokolwiek filmowym montażem reżyserii Romualda Szejda.
Teatr Ziemi Łódzkiej — oprócz inscenizacji Popiołu i diamentu — również cokolwiek stracił na rozpędzie, lecz trudno nieustannie wymagać niezwykłości od sceny pracującej w tak ciężkich, praktycznie wyłącznie objazdowych warunkach. Godzi się wszakże odnotować staranny spektakl Nie igra się z miłością Musseta, przygotowany przez Jana Perza na jego jubileusz 25-lecia pracy artystycznej.
3
Gospodarujący na trzech scenach Teatr im. Jaracza rozpoczął sezon — ten prawdziwy, liczony od jesieni do jesieni — Szewcami Witkiewicza w inscenizacji Jerzego Grzegorzewskiego. Z Grzegorzewskim złożona sprawa: jest nieustannie twórczy, niespokojny, niekiedy piekielnie odkrywczy, jednak — ośmielę się powiedzieć — nie powinien sięgać po sztuki polityczne, gdyż polityka w zadziwiający sposób ulatnia się z jego przedstawień. Zrobił Balkon — nic; spektakl jarzył się zimnym blaskiem, lecz nie wybuchał. Zrobił Szewców — znów nic; przynajmniej o tyle nic, o ile Witkiewicz pozwolił.
Przedstawienie, otwierane kluczem operetki, Operetki Gombrowicza również, było interesujące, choć cokolwiek nierówne. Mocny pierwszy akt z błyszczącą od samego początku rolą Jerzego Przybylskiego (prokurator Scurvy), niemal zupełnie pusty akt drugi, wreszcie pyszne otwarcie aktu trzeciego i doskonała scena chłopska tuż przed finałem, jak gdyby rozpoczynającym dopiero jakąś inną, nową sztukę…
Pomijając niedoskonałości scenariusza, osiągnięciem o dużym ciężarze teatralnym byli zrealizowani na tejże scenie Bolszewicy Szatrowa w precyzyjnej, wręcz matematycznej reżyserii Jana Maciejowskiego. Doskonałą robotę aktorską pokazał cały zespół męski z Markiem Bargiełowskim (Swierdłow), Henrykiem Jóźwiakiem (Kurski) i Andrzejem Głoskowskim (Łunaczarski) na czele.
Feliks Żukowski obchodził piękny jubileusz pięćdziesięciolecia pracy aktorskiej w sztuce O’Neilla Zmierzch długiego dnia — kwiatów i wzruszeń było tak wiele, że nie sposób przykładać do spektaklu tradycyjnych, recenzenckich miar.
Na Małej Scenie oglądaliśmy dwuosobową sztukę E. A. Whitheada Alfa Beta — realizacja rzetelna, jednak Oskarżyciel publiczny sprzed dwóch lat zdawał się zapowiadać cokolwiek inne ambicje repertuarowe.
Do Teatru 7.15 posłałbym kogoś, kto chciałby pisać pracę doktorska nt. „kłopoty z rozrywką w dorzeczu Wisły środkowej”.
4
W Teatrze Nowym nastąpiły poważne zmiany, gdyż jeszcze w trakcie sezonu dyr. Jerzy Zegalski złożył rezygnację; funkcję konsultanta artystycznego — a od 1 stycznia 1975 dyrektora — obejmuje Kazimierz Dejmek. Tak jednak czy owak, pożegnalny sezon Zegalskiego był ciekawszy niż uprzednie, choć otworzyły go dwa chłodnawe i nie prowokujące do sporów spektakle: Dobry człowiek z Seczuanu Brechta w Dużej i Upiory Ibsena w Małej Sali. Potem jednak zaczęło dziać się coś więcej i już Wilki w nocy Rittnera (reżyseria Lecha Komarnickiego) miały przynajmniej kilka bardzo dobrych scen i brawurowo poprowadzoną rolę Izabeli Pieńkowskiej, która swoją „kobietę fatalną” precyzyjnie wystylizowała na filmowego wampa.
Bardzo interesująca była również polska prapremiera Procesu o Andersonville Saula Levitta w reżyserii Jerzego Zegalskiego, który ów historyczny proces rozegrał na nagiej scenie, wśród rupieci i porozstawianych reflektorów. Bardzo piękną rolę, kontrkandydującą zresztą do nagrody „Srebrnego Pierścienia”, dał Andrzej May (prokurator Chipman), równie wysoko oceniłbym pracę Wojciecha Pilarskiego (przewodniczący sądu, generał Wallace), gorzej, niestety, wypadł plan drugi.
I wreszcie — Kubuś fatalista w Małej Sali, powiastka filozoficzna Diderota opowiedziana językiem kabaretu pantomimy, chlałoby się rzec językiem „Konia”, że powołam się na ten znakomity program sprzed lat piętnastu. Witold Zatorski spreparował scenariusz, dopisał teksty piosenek, wymyślił gagi, zaraził ponadto cały zespół zapałem, stawiając przed nim rzadko spotykane w polskich teatrach ogromne zadania ruchowe, czysto fizyczne po prostu.
Bogusław Sochnacki (Kubuś), Ryszard Stogowski (Pan), Zofia Grąziewicz, Ryszard Dembiński, Zbigniew Nawrocki i cała reszta zespołu, obsadzona w zwielokrotnionych rolach, dali popis sprawności, temperamentu i humoru, co zwłaszcza przy dobrze reagującej publiczności zamienia spektakl w jurną, rozbuchaną zabawę.
Na Kubusiu zakończę. Po raz pierwszy w dziewięciu już „sezonach Srebrnej Łódki” najwyższy lokalny laur przypadł komedii, co może oznaczać jednocześnie kilka różnych rzeczy. Po pierwsze — że przedstawienie było rzeczywiście dobre; po wtóre — że znużeni poprawnością jurorzy również chcieli się orzeźwić bujnym, beztroskim śmiechem; po trzecie — że wiosna przyszła w tym roku wyjątkowo wcześnie, a „Kubuś” jest właśnie wiosenny.