Artykuły

Naród na wypoczynku

Nie chcę się dokładać do polaryzacji widowni. Nie chcę przekonywać przekonanych. Jak widzę salę przekonanych, którzy sobie nawzajem przytakują, tracę poczucie sensu.

Arkadiusz Gruszczyńdki: Twoi rodzice, czyli Aleksander Smolar i Irena Grosfeld, wyjechali z Polski na fali antysemickiej nagonki rozpętanej przez komunistyczne władze w 1968 r.

Anna Smolar: To znaczy matka wyje­chała, żeby dołączyć do ojca, ale dopiero w 1972 r., i nie musiała zrzec się obywatel­stwa. Ale tak czy owak — historia mojej ro­dziny jest mocno związana z Marcem ’68.

Ile mieli wtedy lat?

Ojciec miał 31, a matka 23. Musieli za­cząć wszystko od początku. Po latach, na przedmieściu Paryża, w małym domku, stworzyli namiastkę Polski.

Teraz chcesz w teatrze opowiedzieć o tej historii?

Nie do końca. Być może uda się przedsta­wić rok 1968 z dwóch perspektyw: prywatnej, czyli związanej z losami konkretnych emigrantów, oraz mało zbadanej perspek­tywy drugiego pokolenia po Marcu.

Dlaczego?

Ponieważ w tym drugim, moim pokole­niu dzieje się coś ciekawego i ambiwalentnego. Mam tu na myśli przede wszystkim ludzi, którzy urodzili się poza granicami Polski, dla których Polska w dzieciństwie była odległą krainą rodziców i dziadków. Co się stanie, kiedy spojrzymy na nasz kraj 2 z ich perspektywy?

No właśnie: co? 

Mowa o dosyć zróżnicowanej grupie. Są ludzie w moim wieku, którzy nie mają żadnego związku z Polską, są tacy, którzy ją na nowo odkrywają. Jedni wychowali się w rodzinach opozycyjnych, inni w do­mach, w których po polsku nie mówiło się w ogóle.

Ty się od zawsze czułaś związana z Polską?

W dzieciństwie w małym stopniu.

Mówiłaś w domu po polsku?

Odpowiadałam najczęściej po francu­sku, ale rodzice oczywiście mówili po pol­sku. To był bardzo polski dom, w tym sen­sie, że Polska była najważniejszą sprawą. Żyliśmy we Francji, ale Polską ten dom był nasycony.

W jaki sposób?

Radio Wolna Europa, spotkania opozy­cjonistów i emigrantów politycznych, niekończące się rozmowy.

Co pamiętasz z tamtych czasów?

Byłam dzieckiem i miałam swoje spra­wy. Miałam koleżanki i chodziłam do par­ku.

W 1989 r. miałaś dziewięć lat.

Tak. Pamiętam, jak siedzieliśmy przed telewizorem i oglądaliśmy upadek muru berlińskiego.

Bardziej zapadły mi w pamięć późniejsze rozmowy z rodzicami, którzy postanowili wrócić do Polski na rok. Po Okrągłym Sto­le ojciec dostał propozycję wejścia do rządu Tadeusza Mazowieckiego. Stał się jego doradcą.

O czym wtedy rozmawialiście?

O konkretnych sprawach: czy pies z nami pojedzie, gdzie w Warszawie zamieszkamy, do jakiej szkoły pójdziemy z bratem. Nie miałam świadomości, w jak kluczowym momencie znalazła się Polska. Bardziej interesowało mnie to, że rozstanę się z koleżankami i przyjadę do kraju, któ­ry jest co prawda ojczyzną moich babć, ale nie mam z nim za wiele wspólnego.

Byłaś wtedy pierwszy raz w Polsce?

Nie, co roku przyjeżdżałam tutaj z mamą, odwiedzałyśmy babcie i rodzi­nę. Polska była mocną i oczywistą częścią mojej tożsamości, ale też było tak, że we Francji znałam niewielu typowo francu­skich Francuzów. Każdy z nas miał rodzi­nę w innym kraju, wracał tam nieraz, mó­wił w domu w innym języku niż francu­ski, jadł dziwne potrawy. To było normal­ne, ale nie zakładałam, że zamieszkam kiedykolwiek w Polsce. Z tego roku spędzo­nego tutaj pamiętam ogromną tęsknotę za moim francuskim życiem.

Potem wróciłaś do Francji?

Tak, skończyłam tam gimnazjum, liceum, studia.

Znałaś inne dzieci emigrantów?

Tylko dzieci emigrantów stanu wojen­nego, tych marcowych właściwie nie zna­łam.

A z czym Ci się Marzec kojarzył?

Z tym, że mój ojciec przez rok siedział w więzieniu, co oczywiście na dziecku robiło ogromne wrażenie. Zresztą byłam z tego dumna.

Nie myślałaś, że zrobił coś złego?

Nie, wiedziałam z grubsza, na czym po­legał system PRL-u i dlaczego on i jego róż­ni znajomi trafili wtedy do więzienia. Mia­łam świadomość, że siedział za odwagę, widziałam go jako bohatera. I dopiero teraz, kiedy zaczęłam zajmować się tym tema­tem przy okazji spektaklu, który powstaje we współpracy Teatru Żydowskiego i Te­atru Polskiego w Warszawie, rozmawiam z rodzicami o tamtym czasie.

Premiera ma się odbyć 10 marca, w 50. rocznicę tamtych wydarzeń.

Po tylu latach poznaję ich biografie w każdym szczególe. Wiele rzeczy rozu­miem i zastanawiam się, co by było, gdy­bym jako dziecko odkryła ich przeszłość.

Dorastałabyś wtedy inaczej?

Być może. Byłabym może bardziej świa­doma mechanizmów rządzących rzeczy­wistością społeczno-polityczną. Żyjąc we Francji w latach 80. i 90. byłam przedstawicielką posthistorycznego i postpolitycznego pokolenia. Mówiono nam, że histo­ria dobiegła końca, wojny nigdy nie będzie i żyjemy w najlepszym z możliwych świa­tów. A gdybym miała świadomość, że do­syć niedawno moi rodzice musieli uciec z ojczyzny, może zauważałabym więcej?

Ale co mogłabyś widzieć?

Może bym czuła wdzięczność za to, że dorastam w miejscu, w którym obywate­le mogą się czuć bezpieczni i są chronieni przez prawo. A może bym zauważała nierówności i dyskryminację, które w społe­czeństwie francuskim zawsze miały się do­brze? A może niczego bym nie widziała? W jakimś sensie rozumiem, że rodzice nie chcieli opowiadać szczegółów swojego wy­jazdu z Polski.

Chcieli Was uchronić przed traumą?

To chyba nie była dla nich trauma.

A co?

Znaleźli się w dramatycznej sytuacji, ale natychmiast zaangażowali się w budowanie swojego życia i w pracę na rzecz Polski. Oboje wkładali ogrom pracy w przekaz in­formacji: drukowali teksty opisujące pol­ską sytuację, tłumaczyli, przekazywali da­lej, byli w samym sercu systemu komuni­kacji opozycyjnej na Zachodzie. I wydawa­li kwartalnik polityczny „Aneks”, który zresztą dzięki „Kulturze Liberalnej” jest te­raz dostępny w sieci. Zależało im na pogłę­bionej refleksji na temat wydarzeń w Pol­sce, podziałów w społeczeństwie, idei, któ­re się zderzały. To była intensywna i do­głębna redakcja domowej roboty.

Czy jest coś, co charakteryzuje drugie pokolenie Marca?

Dziwna konstrukcja tożsamościowa. Weźmy język: to ludzie, którzy dostali w bagażu rodzinnym język polski, ale też tożsamość żydowską. W wielu przypad­kach nasi rodzice mieli korzenie żydow­skie, ale najczęściej byli zasymilowani. Moja rodzina nie miała w ogóle kontak­tu z jidysz czy religią. Każdy z nas dorasta­jąc negocjował w sobie więc trzy tożsamo­ści: żydowską, polską i w moim przypad­ku francuską. Ta ostatnia była fundamen­talna, ponieważ wszyscy chodziliśmy do szkół, stając się pełnoprawnymi obywa­telami krajów, w których mieszkaliśmy. Francuski jest moim podstawowym języ­kiem, bo w nim rozmawiałam z kolega­mi, w nim się uczyłam, czytałam, a potem pisałam. W pewnym momencie to dru­gie pokolenie zaczyna drążyć, szukać wła­snych korzeni, zadawać pytania.

Co dobijało się w Twoim przypadku?

Coś, z czym się zetknęłam bardzo szyb­ko, kiedy zaczęłam tu pracować, coś bliskiego, poczucie, że odnajduję siebie, szcze­gólnie w kontaktach z ludźmi.

A trochę jaśniej?

Chodzi o relacje międzyludzkie, o to, jak ze sobą rozmawiają, jakie tematy podejmują, jakie są kody.

Rozmawiają inaczej niż we Francji?

Tak. Poczułam rodzaj ulgi, tak jakbym się znalazła w domu. Oczywiście gdy je­stem w Paryżu, to też jestem w domu. To miasto mojego dzieciństwa, młodości, wszystkich inicjacji. Często emigracje za­mieniły się w szczęśliwą integrację. Ludzie założyli rodziny w tych nowych krajach, urodzili dzieci, budowali inne życia. Rozmawiałam z kobietą w moim wieku, tak samo jest, nazwijmy to, dzieckiem Marca. Dopiero w trakcie naszej rozmowy uświa­domiła sobie traumę 1968 r., to, jak bar­dzo doświadczenie rodziców mogło i na nią wpłynąć. Nigdy o tym nie myślała, bo z rodzicami rzadko rozmawiała na temat ich przeszłości. Stworzyli jej piękne życie. I może to jest dobre?

Akcję swojego ostatniego spektaklu w Komunie// Warszawa umieściłaś w ośrodku wypoczynkowym, który działa w ramach Narodowego Progra­ mu Zbiorowego Wypoczynku. Co jest jego tłem społecznym i politycznym?

Wolę tego nie dookreślać.

Może jednak spróbujesz?

Komuna// Warszawa zaprosiła nas do udziału w cyklu „Przed wojną, wojna, po wojnie”. I te hasła są rzecz jasna pobudzają­ce, ale nie chcieliśmy z Michałem Buszewiczem, autorem tekstu, odnieść się do nich w sposób bezpośredni. Zależało nam na stworzeniu fantazji. Nie da się ukryć: po­siłkowaliśmy się tym, co dzieje się na ze­wnątrz, w kraju i na świecie. Ale nie chcie­liśmy dookreślać jakiegoś konkretnego wydarzenia. Nie podpowiadamy widzowi, w którym z trzech czasów jesteśmy.

Złapałem się na tej dezorientacji.

Niektórzy mówią, że opisujemy świat po wojnie, a inni, że przed. Podoba mi się ta możliwość dowolnej interpretacji.

Nie chcesz mówić wprost?

Chwilowo nie chcę.

Dlaczego?

Bo co chwilę dostaję całą masę bezpo­średnich komunikatów.

Skąd je dostajesz?

Od was, dziennikarzy, oraz z portali społecznościowych. W momencie, kiedy każ­dy stał się prorokiem w swojej sieci znajo­mych, to nie ma dokąd uciec. Namnożyło się nam takich autorytetów. Jestem przeła­dowana, dlatego chcę, żeby teatr był miejscem, w którym odwracamy perspektywę.

Czym jesteś przeładowana?

Życiem w postprawdzie i poczuciem, że nie ma obiektywnej informacji ani stra­ży dziennikarskiej i etycznej. A jak się po­jawia, to w sposób szokujący umniejsza czyn, o którym wszyscy powinniśmy gło­śno mówić: chodzi mi o akt samospalenia Piotra Szczęsnego.

Co masz na myśli?

Chodzi mi o to, jak gazety i media trak­towały na samym początku jego czyn. Zadziałał „syndrom Wertera”: nie można było o tym pisać, by nie wywołać efektu kuli śnieżnej. Dziennikarze pokazali, że są za coś odpowiedzialni. Nagle pojawiła się kategoria etyczna, o której, mam takie wrażenie, często zapominacie. Ale w tym przypadku akurat milczenie było zdumie­wającą decyzją.

Mogę mówić tylko za siebie, a nie za całe środowisko.

Jasne. Wiem, że dziennikarze muszą mie­rzyć się z wieloma problemami, nawet naj­bardziej prozaicznymi, związanymi z przy­ciąganiem uwagi i przeżyciem. Jako czytelniczka chcę, żeby gazety, które czytam, miały się finansowo dobrze. Zależy mi na tym. Ale nie chcę, żeby przeżyły za wszelką cenę. Nie wiem, jak to pogodzić.

Chodzi pewnie o budowanie zaufania czytelnika.

Ale też o ton i emocje, które wywołuje­cie, i to, jak działają potem na polityków. Na końcu pojawia się histeria i napędzanie celebryckiego aspektu polityki, odwraca­nie uwagi od kwestii merytorycznych.

I teatr ma odpowiadać na to wszystko?

Nie myślę o teatrze w kategoriach po­winności czy obowiązku. Ale na pewno ciężko mi dziś zrozumieć postawę arty­stów, którzy odcinają się od tego, co wyda­rza się wokół nas. Z drugiej strony czuję, jak bardzo uprawianie teatru stało się wyzwaniem, jak trudno znaleźć odpowiedni język.

Tobie jest trudno?

Tak, ponieważ wszelkie deklaracje wy­powiedziane wprost łatwo się same kompromitują.

Jakie deklaracje?

Mówienie o tym, co jest dobre, a co złe, wskazywanie wrogów i sojuszników. Waleczne monologi wypowiadane ze sceny najczęściej wydają mi się banalne. Łatwo upraszczają podziały, których jesteśmy świadkami albo nawet aktorami.

Nie chcę dokładać się do polaryzacji wi­downi. Nie chcę przekonywać przekonanych, to mnie już zawstydza. Jak widzę salę przekonanych, którzy sobie nawza­jem przytakują, to tracę poczucie sensu. Co innego, kiedy wydarzy się spektakl, który prowokuje wzmacnianie zdolno­ści do wyrażania swoich opinii, i takim przykładem była Klątwa Olivera Frljicia. Tamten spektakl dał mi siłę mówić jeszcze głośniej: tak, jestem za prawem do aborcji, tak, chcę oddzielenia państwa od Kościo­ła, tak, chcę, żeby szkoła była wolna od in­stytucji religijnych. Ale co najważniejsze: przy całym skandalu, który wywołał, jest on przykładem dzieła, które prowokuje do prawdziwej dyskusji, a nie dzieli. Chodzi mi oczywiście o tych widzów, którzy spek­takl obejrzeli. Tych, którzy o nim mówią nie znając go, trudno traktować poważnie. Mówimy o rzadkim przypadku wzmac­niania przez teatr obywatelskiej odwagi, bo najczęściej głaszczemy się po głowach.

Wróćmy do Twojego spektaklu: Polacy potrzebują takich ośrodków wypoczynkowych? Kto trafia do Twojego ośrodka?

Każdy obywatel ma taką szansę. Na po­czątku najbardziej inspirowali nas ludzie, których podczas protestów lipcowych mi­jaliśmy siedzących przy piwie w ogród­kach, kiedy kilka kroków dalej w Sejmie czy w Pałacu Prezydenckim podejmowane były dramatyczne decyzje. W naszej fanta­zji „Narodowy Program Zbiorowego Wypoczynku” jest trochę programem 500+ na przyjemności. Ośrodki są jednocześnie miejscami monitorowania społeczeństwa i usypiania aktywności obywatelskiej czy nawet empatii wobec drugiego człowieka. Więc z jednej strony gościom tego ośrodka dostarcza się cały wachlarz przyjemności i zaspokaja wszelkie potrzeby. A z drugiej — przekaz dotyczący oczekiwań, których wymaga od ludzi system.

Chodzi o uległość?

Przede wszystkim. Poza tym obywate­le są zwolnieni z wszelkiej działalności. Określone profesjonalne służby zajmu­ją się w tamtym państwie każdą dziedzi­ną rzeczywistości. W związku z tym oby­watel może wyłączyć myślenie i prze­stać działać, poddać się fali, szumowi lasu i krzykom mew. Chodzi tylko o przyjem­ność i niezwracanie uwagi na zapotrze­bowania słabszych czy cierpienie drugie­go człowieka. Pokazujemy, jak doprowa­dzenie do absolutnego poczucia komfortu idzie w parze z narastającą biernością.

I zmienia relacje między ludźmi. Przyznam, że poruszyła mnie scena o umierającej matce. Jedna z bohate­rek nie może albo nie chce pojechać się z nią pożegnać. Jaka powstaje wtedy wspólnota?

Wspólnota przyjemności i roztapiania się w grupie. Ale w momencie niepowodzenia czy porażki, choroby, klęski, rozsta­nia, cierpienia czy biedy, to społeczeństwo odwraca od ciebie wzrok. To państwo daje nam komfort zatkania uszu i zasłonięcia oczu. To wspólnota, w której wszyscy no­szą takie same czapeczki, patrzą na miły pejzaż i nic poza nim nie widzą.

Trochę to brzmi jak spełnione utopie kapitalizmu i jednocześnie komuni­zmu. W tym pierwszym ludzi mają zastąpić roboty i wszyscy mają być szczęśliwi, a w tym drugim po znie­sieniu podziałów klasowych ma zapanować pokój i miłość. Zwracam uwagę na słowo: wszyscy.

A państwo w tych systemach ma nami się zaopiekować. Badaliśmy z Michałem Buszewiczem możliwość zbudowania uto­pii, która miesza różne fantazje zarówno neoliberalizmu, jak i komunizmu, ale też silnego patriotyzmu.

Patriotyzmu?

Który każe wyłączyć myślenie, kiedy w kółko powtarzasz pozornie jednoczące frazesy.

Jakiś przykład?

Są nimi wszystkie hasła, które pojawia­ją się 11 listopada podczas Marszu Niepodległości, typu „Polska dla Polaków”, „Czysta krew” albo „Wszyscy różni, wszy­scy biali”.

Takie fantasmagorie dają poczucie siły, wyjątkowości, jedności. Służą wyłącznie do budowania poczucia siły kosztem in­nych, wrogość staje się jedynym paliwem do budowania wspólnoty. Goście naszego ośrodka są już długo po transformacji, nie przyszłoby im już nawet do głowy, żeby podważyć cokolwiek, co jest tym obowiązującym przekazem.

To ciekawe, bo oba spektakle, o Marcu i ośrodku wypoczynkowym, można czytać przez pojęcie patriotyzmu.

Może w obecnej sytuacji każdy temat prowadzi nas do tej kwestii? Może teatr pomoże coś zrozumieć albo poczuć? A na pewno może pozwolić spojrzeć na nowo na te napięcia, które nami targają. 

*

Anna Smolar (ur. 1980 r.) jest polsko-francuską reżyserką teatralną. Absolwentka literaturoznawstwa na Uniwersytecie Paris-Sorbonne, w 2001 r. założyła w Paryżu zespół La compagnie Gochka. W Polsce reżyseruje od 2005 r. Premiera spektaklu Kilka obcych słów po polsku w Teatrze Polskim jest planowana na 10 marca 2018 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji